Trudno o bardziej nietuzinkową postać, niż dla XIX-wiecznej Polski stanowił Leopold Kronenberg. Był rekinem finansjery i lwem salonowym, z doskoku – zwierzęciem medialnym. Był (na własne żądanie!) bohaterem literackim powieści z kluczem i – dla niektórych – antybohaterem powstania styczniowego. Dzisiaj największy pracodawca w Królestwie Polskim nie ma nawet ulicy swego imienia.
Urodził się 24 marca 1812 r., a gdy umarł, żegnały go tłumy. Dziś pamięć o Kronenbergu zdaje się podtrzymywać jedynie stworzony przez niego w 1870 r. Bank Handlowy. „Jeden z najpracowitszych ludzi na świecie”, jak go wspominał Kraszewski, dorobił się ogromnej w XIX-wiecznej Europie fortuny, ale nie była to jedna z tych ckliwych historyjek z cyklu „od pucybuta do milionera”. Jako dziecko zamożnego (acz nie do przesady) żydowskiego właściciela kantoru Leopold bowiem start w życie miał zapewniony. Gdy w 1830 r. wybuchło u nas powstanie listopadowe, on był na studiach w Berlinie. Wcześniej pobierał nauki w Hamburgu. W rodzinne strony wrócił trzy lata później.
Zastał kraj, gdzie największym dobrem była ziemia, a nadzieją na przyszłość – rolnictwo. Uznał to za cywilizacyjne nieporozumienie i zaczął zmieniać feudalną mentalność Polaków. Kierunek był jeden: kapitalizm, poprzez inwestowanie w nieznane dotychczas gałęzie przemysłu. W wieku 21 lat uzyskał, dzięki koneksjom ojca, wpis na listę kupców warszawskich i zaczął siać ferment. Powodzeniu we wszystkich przedsięwzięciach sprzyjał mu, zdaniem Antoniego Zaleskiego, „bajeczny ze szczęściem sojusz”.
Na początku było (zielone) światło
Szczęście uśmiechnęło się do Leopolda po raz pierwszy tak szeroko w 1839 r. A może to on się do niego tak bardzo uśmiechał, że wreszcie się udało? Zielone światło do pierwszego wielkiego zarobku dostał bowiem od carskiego zaborcy, który zgodził się na długoletnią dzierżawę przez Kronenberga monopolu tytoniowego od skarbu państwa. Po latach będzie mu to wypominane: rosyjski aparatczyk. Jak Wokulski – mimo niepodległościowych zapędów (co udowodni wiele lat później) – ugodowiec, choć wspierający przy tym polskość, bo rozwijający gospodarkę. I kulturę. Już u progu swej kariery sfinansował pierwsze rodzime wydanie dzieł Kopernika (po latach fundacja jego imienia dokapitalizuje identyfikację szczątków astronoma).
Dwadzieścia lat później wybuduje najnowocześniejszą w Europie fabrykę papierosów i cygar przy ulicy Marszałkowskiej, ale do tego czasu zdąży jeszcze zainwestować w wiele innych dziedzin przemysłu. Jak u króla Midasa – wszystko, czego się dotknął, zamieniało się w złoto. Po tytoniu dotknął cukrownictwa – rach, ciach, trzy zakłady, sukces. Po cukrownictwie była odlewnia żelaza, potem bank z naciskiem na kredyty (nowość!) i ubezpieczenia, o których wcześniej się nawet nie mówiło. Później – kolejnictwo i węgiel kamienny. Jako pierwszy skojarzył bowiem, że pociągi (które stały się jego dożywotnim konikiem) można „pakietowo” połączyć inwestycyjnie z wydobyciem, bo jedno napędza drugie. Jedyna gałąź przemysłu, na jakiej nigdy biznesowo nie przysiadł, to włókiennictwo. Nie uwzględniał go z czystego pragmatyzmu: wiedział, że konkurencja jest zbyt duża. W Łodzi działał Izrael Poznański, „król bawełny”, a król mógł być tylko jeden. Skupił się na swoich działkach, bardzo szybko stając się największym pracodawcą w całym Królestwie Polskim.
Jak mu się to udawało, bo przecież nie można wszystkiego tłumaczyć szczęściem? Kwestia charakteru. Starał się działać tak, by przynosić jak najwięcej sobie i innym. Pod warunkiem, że ci „inni” nie byli jego wrogami. A Leopold się nie patyczkował. Kiedy trzeba – był nieuznającym sprzeciwu „zamordystą”, a ludzi traktował jak narzędzia, do czego się zresztą przyznawał w licznej korespondencji. Był człowiekiem bezwzględnym, ale też bezwzględnie uczciwym. Jednak, jak mawiał sam Kronenberg, „trzeba odróżniać uczciwość zwykłego człowieka od uczciwości bankiera”. Andrzej Żor, autor znakomitej monografii rodu („Kronenberg. Dzieje fortuny”, PWN 2011), poświęca temu zjawisku cały rozdział „Moralność bankiera”. Bo moralność to szczególna. Niby bezwzględna uczciwość, ale przy okazji starał się uzależniać od siebie tak poszczególnych ludzi, jak i instytucje. I miażdżył opozycję. Piął się coraz wyżej, a awans społeczny przypieczętowało nabycie majątków ziemskich, m.in. Strug (od zubożałych Łuszczewskich; to tam Sienkiewicz umieścił jedną z akcji „Potopu”, gdy Kmicic wysłuchuje od Oleńki przepowiedni św. Brygidy).
Jako Żyd i nie-Żyd
Dla niektórych Kronenberg był w Królestwie nadal intruzem, co szczególnie zaczął odczuwać w II połowie XIX w. Nie dość, że Żyd, to jeszcze bogaty. Jego ojciec, właściciel kantoru, Lejzor Hirszowicz, już w 1808 r. pozbył się pejsów, brody i chałatu, by się zasymilować i bardziej przypominać „prawdziwego Polaka”. Zyskał przez to więcej praw, choćby przy nabywaniu nieruchomości w sercu Warszawy, które było dla Żydów inwestycyjnie zakazane. Problem ten bodaj najdobitniej zilustrował Prus w „Lalce”: „Jak te kanalie Żydy cisną się na Krakowskie Przedmieście! Nie mógłby to parch, jeden z drugim, pilnować się Nalewek albo Świętojerskiej?” – oburzał się jeden z subiektów. Tzw. ulica grzmiała, że semici osłabiają „rodzimy” handel.
Leopold zakochał się w pani Ernestynie, kalwince. Pożegnał się wtedy, „ślubnie”, z wiarą mojżeszową, przyjmując w 1846 r. wyznanie żony. Jednak pobrzmiewał tle coraz bardziej antyjudaizmem, który zaczął przybierał postać jawnego antysemityzmu (świetnie zilustrowała to Maria Janion w książce „Bohater, spisek, śmierć”). Szczególnie we znaki zaczęła się Leopoldowi dawać tzw. wojna żydowska z 1859 roku – nagonka za pośrednictwem prasy, kiedy to jej łamy pękały w szwach od artykułów wymierzonych w żydowską inteligencję. Coraz częstsze ataki na ludność żydowską przypuszczała w formie paszkwili „Gazeta Warszawska”. Pod cichym patronatem Staszica, który w 1818 r. w publikacji „O przyczynach szkodliwości Żydów” widział w nich „przyczynę wszelkich nieszczęść narodu polskiego”. Wśród polskich literatów na jednoznaczne potępienie paszkwilanckich działań „Gazety” stać było tylko chylącego się ku grobowi Joachima Lelewela.
Kronenberg zakupił podupadającą „Gazetę Codzienną”, by za jej pośrednictwem dać temu odpór, i – niejako przy okazji – szerzyć idee postępu oraz sławić rolę przemysłu. Redaktora naczelnego długo nie szukał, a gdy podał do publicznej wiadomości jego nazwisko, zszokował wszystkich. Wybrał Józefa Ignacego Kraszewskiego herbu Jastrzębiec, ziemianina z dziada-pradziada, w którym znalazł niespodziewanego sojusznika na prasowym (i nie tylko, jak pokażą dalsze ich wspólne dzieje) poletku.
Byli równolatkami. Józef Ignacy, najpłodniejszy w polskiej historii literat, sporą część swej niespożytej energii angażował wcześniej w udowadnianie na piśmie, że cywilizacja pieniądza to zło, a z Żydami bratać się nie należy. Jeszcze w 1857 r., w „Chorobach wieku”, pisał: „To coś okropnego. Ten ich świat naszym być nie może… czegoś więcej potrzeba człowiekowi nad strawę bydlęcia i grosz żydowski”. Jednak dwa lata później, po zatargu pisarza z „Gazetą Warszawską” ofertę Kronenberga przyjął.
Ten ostatni zaś dostrzegł szansę na legitymizację pisma, nie chcąc, by uchodziło ono – przez wzgląd na korzenie jej właściciela – za organ prożydowskiej agitki. Autor „Starej baśni” miał w szefowaniu jako takie doświadczenie, wcześniej bowiem wydawał samodzielnie dwumiesięcznik „Athenaeum”, które zapisało się w historii polskiej prasy jako najdłużej (10 lat) redagowane pismo… na wsi. „Gazetę” postawił na nogi bardzo szybko. Podniósł jej zasięg i liczbę prenumeratorów, przez co stała się przedsięwzięciem – jak pozostałe inicjatywy Leopolda – rentownym. Kraszewski zyskał opinię „człowieka Kronenberga”, aczkolwiek rodzina długo nie była w stanie wybaczyć mu tej „konwersji”.
Puściwszy w niepamięć przerażające wizje, jakie opisywał Kraszewski jeszcze w 1856 w „Dwóch światach” (na „zwaliskach zamczyska dymi komin cukrowni lub gorzelni”), na łamach „Gazety” zaczął doceniać rolę przemysłu. Zdawał się za Kronenbergiem nawoływać: Polacy, bogaćcie się! Leopold cel swój osiągnął. Niedługo potem bowiem carskie władze przyznały Żydom równouprawnienie. Po raz pierwszy mogli m.in. wziąć udział w wyborach municypalnych.
Krecie „Roboty i prace”
Pióro Kraszewskiego przydało się Kronenbergowi jeszcze po latach – acz w nieco mniej, niż walka z antysemityzmem, szczytnym celu – posłużyło do ośmieszenia konkurencji. Gdy w 1873 dowiedział się, że dwutygodnik „Niwa” zamówił u pisarza powieść w odcinkach pod ogólnym hasłem „wykazania uzdrawiającej mocy pracy u podstaw”, zasugerował Kraszewskiemu, aby opisał konflikty i postaci już istniejące, odpowiednio dodając (sobie) lub ujmując im (konkurentom) cnót. Pierwszą „osobą dramatu” miał być sam Leopold, drugą zaś – Jan Bloch, od dawna spędzający Kronenbergowi sen z powiek jako konkurent o palmę pierwszeństwa w wyścigu o miano króla polskiego kolejnictwa. Oczywiście, pod zmienionymi nazwiskami. Tak oto powstały „Roboty i prace”.
Kronenbergowi nadał Kraszewski w powieści nazwisko Werndorf. „Werndorf, jedna z potęg finansowych kraju, człowiekiem był rysów twarzy wybitnych. (…) Czoło świadczyło o inteligencyi, oczy i twarz jaśniała rozumem”. Wielkością bił po oczach z każdej strony (w tzw. realu był niski, z nieproporcjonalnie do reszty ciała krótkimi nogami), więc nie dziwota, że „wobec niego małym jakimś, przybitym i drobnym wydawał się Płocki”. Ten ostatni („dyrektor budowy kolei”) przedstawiony został jako nuworyszowski intrygant, a na domiar złego – wyjątkowy brzydal (do którego prawdziwemu Blochowi było daleko). Jedynym pozytywnym aspektem jego marnej egzystencji była dodająca mu blasku wspaniała kobieta u boku. Dziwne? Wcale. Żoną prawdziwego Blocha była bowiem ukochana bratanica Leopolda, Emilia Kronenberg, do której, mimo tak karygodnego „mezaliansu”, wciąż miał słabość.
Może się wydawać, że Kraszewskiemu udało się też przemycić kilka słabości Leopolda. Pod koniec powieści czytamy: „on jasno ludzi i sprawy ich, ale nie sądzi być godnym siebie, zniżać się do wypotrzebowywania ich słabości”. Jednak o żadnym „przemycie” mowy tu być nie mogło, bowiem to, co dla wielu było wadą, Kronenberg uznawał za swój przymiot. Kiedy trzeba, był wyniosły. Adolf Perec (Ignotus), niegdysiejszy podwładny Kronenberga w jego Banku Handlowym, tak go po latach opisał w „Finansjerze warszawskiej 1870-1925”: „Słabą stroną charakteru Kronenberga była mściwość, objawiana w miażdżeniu przeciwnika”. Bywał małostkowy, sympatie i antypatie częstokroć warunkował czynnikami błahymi. Stało się tak przy okazji budowy kolei nadwiślańskiej, której Leopold chciał być ojcem. Płocki nad Werndorfem ostatecznie jednak odniósł tak w powieści, jak i w życiu) zwycięstwo, acz – jak „Roboty” wskazują – pyrrusowe. Ich celem było wpłynięcie na opinię publiczną, i rzeczywiście, gawiedź śledziła losy losy protagonistów w odcinkach z rozdziawionymi ustami, i kibicowała „pozytywnemu” Werndorfowi.
Za „Roboty i prace” Kraszewski mógł liczyć na protektorat dla swojego tonącego w długach syna Jana, którego polecał Leopoldowi do „robót przy drodze” żelaznej. Sam mógł zresztą zawsze spodziewać się finansowego wsparcia od Kronenberga nawet, gdy ich drogi życiowe się rozeszły. W ramach ciekawostek, przy okazji suflerowania Kraszewskiemu przy „Robotach i pracach” dodajmy, że w tym samym 1873 roku Kronenberg ponoć wydał własnoręcznie przez siebie napisane „dzieło literackie o cechach balzakowskich”, jednak żaden ślad po nim nie pozostał.
Koleje losu
Pociągowy bój, którego odpryskiem były „Roboty i prace”, pochłonął Leopolda na amen. Rozwój kolei był dla niego tożsamy ze wzrostem znaczenia Polski na arenie międzynarodowej. A „herezje” te głosił jeszcze w czasach, gdy dla wielu lokomotywa parowa stanowiła początek końca świata, kiedy kury miały przestać się nieść, a krasule zastrajkować przy „wydawaniu” mleka. O wadze „pociągowej” niech świadczy fakt, że to właśnie na niej opierała się początkowo polska giełda papierów wartościowych, emitując akcje kolejowe. Dopiero później pojawiły się akcje innych gałęzi gospodarki. Z jego inicjatywy powstała w 1866 kolej terespolska, przez Mińsk Mazowiecki. W 1871 dobudowany został odcinek Terespol-Brześć, co pozwoliło na połączenie jej z koleją moskiewską. „Król jest tylko jeden”, i jeśli chodzi o kolej, to Kronenberg chciał nim być. To jego idée fixe, towarzysząca mu do ostatnich dni. Władze rosyjskie w konflikcie Kronenberg-Blochem zwietrzyły interes, licząc na zyski na umiejętnym podziale wpływów. Sprzyjały Blochowi, i ostatecznie to on wygrał tę walkę. Linia nadwiślańska do użytku oddana została chwilę przed śmiercią Kronenberga.
Jana Blocha od zawsze wspierał na łamach „Tygodnika Ilustrowanego” Bolesław Prus. Bloch zresztą, o czym się już dziś nie pamięta, był pierwszym kandydatem do pokojowej Nagrody Nobla, zgłoszonym – już po śmierci Kronenberga – przez Polską Akademię Umiejętności. Stało się to za sprawą jego wielotomowej publikacji „Przyszła wojna”, którą to Bloch zapoczątkował ruch antywojenny.
Ale antywojenne nastawienie miał też Kronenberg, mimo jego udziału w powstaniu styczniowym w szeregach „białych”, z którymi niejako z automatu związał się, wraz z zamożną częścią finansjery i żydowskimi kupcami. W odróżnieniu od obozu tzw. czerwonych, którzy do bitki aż się palili, Leopold nad „machanie szabelką” przedkładał interwencję mocarstw europejskich. „Nie widział innej drogi jak ta, która wiodła do odbudowania Państwa Polskiego”, jak pisał w „Pamiętnikach” Ignacy Baranowski. Był „postacią tragiczną”. Doskonale sobie zdawał sprawę, że dobrze zakończyć to się nie może, jednak wir wydarzeń na tyle go wciągnął, że na jego rzecz wyasygnował w sumie milion rubli. Po pierwszych niepowodzeniach wyjechał do Karlsbadu, by stamtąd obserwować bieg wydarzeń. Potem była tylko chęć powrotu i jeszcze większa obawa przed represjami ze strony carskich władz,. Jednak rola sternika (choćby z tylnego siedzenia) „białych” nie zaszkodziła Leopoldowi po upadku powstania tak bardzo, jak się tego obawiał. Gdy wrócił do kraju, represji „niet”. Być może spokój zapewniły mu łapówki, którymi miał uciszać carskich urzędników.
Zarzucono mu i przy tej okazji po raz kolejny, że ugodowe stosunki z Rosją to jego specjalność. Wytykano m.in. świetne relacje z uznawanym za zdrajcę margrabim Aleksandrem Wielopolskim. Koronnym dowodem na sprzyjanie zaborcy miało być nadanie mu przez cara dziedzicznego szlachectwa Królestwa Polskiego w 1868 i odznaczenie Orderem św. Włodzimierza III klasy. (Takim „szlachcicem orderowym” był Włodzimierz Lenin (odziedziczył to po ojcu, kawalerze orderu tej samej klasy).
Ale byli i tacy jak Szymon Aszkenazy, dla których Kronenberg stanowił wzór patriotycznych cnót,. „Trudno jest umrzeć za Polskę, ale najtrudniej jest dla niej żyć”. I pracować. W myśl tej zasady, fortuna Kronenbergów, mimo dziejowej zawieruchy, wciąż się pomnażała, a Leopold po powstaniu rzucił się w wir pracy ze zwielokrotnioną siłą. Dość przywołać funkcje, jakie niedługo później pełnił. Stał na czele m.in. Giełdy Warszawskiej oraz kilku towarzystw, m.in. Fabryki Cukru, Kopalń Węgla i Zakładów Hutniczych i Ubezpieczeń od Ognia.
Należał do „arystokracji pieniądza”. Ale w miarę upływu lat tak Leopold, jak i jego potomkowie coraz bardziej stapiali się z prawdziwymi błękitnokrwistymi. On z powodu przyjacielskich więzów m.in. z rodem Branickich, potomstwo zaś dzięki małżeństwom z Zamoyskimi, Orsettimi czy de Maistre’ami. Zresztą, spoczął w godnym króla mauzoleum Kronenbergów – jednej z najbardziej okazałych budowli na warszawskim cmentarzu ewangelicko-reformowanym.
To już jest koniec…
Śmierć Leopolda wyznaczyła początek równi pochyłej, po której – w miarę upływu lat – coraz szybciej staczał się jego majątek. A staczać się miało co. W czasach Królestwa Polskiego był bowiem, posługując się dzisiejszą nomenklaturą, numerem 1 na liście najbogatszych Polaków. Jego fortuna, szacowana w momencie śmierci na 20 mln rubli (roczna pensja prezydenta Warszawy wynosiła wówczas 3750 rubli), nie znalazła – mimo sześciorga potomstwa – godnego dziedzica.
Było zupełnie jak w Mannowskich „Buddenbrookach”, ze szczególnym naciskiem na ich podtytuł – „Dzieje upadku rodziny”. Fortuna topniała w oczach, bo co drugi „zstępny” to niemający głowy do pieniędzy literat czy muzyk, każdy zaś filantrop, bo i nazwisko, i rentierstwo zobowiązywało. Zdarzyła się po drodze jakaś choroba psychiczna, jakiś niepotrzebny romans. Chichotem losu okazała się spora „inwestycja” jednego z jego synów, Władysława w podczęstochowskiej osadzie Ostatni Grosz (dziś jej dzielnica). Postawił na włókiennictwo, od którego ojciec trzymał się zawsze z daleka. Z interesu tego udało mu się odzyskać jedynie „ostatni grosz”.
Historia rodu Kronenbergów zakończyła się w Los Angeles, gdzie w 1971 umarł ostatni jej członek. Wcześniej, na mocy komunistycznego dekretu o reformie rolnej z 1944, przepady majątki ziemskie, a w 1956 roku stalinowski sąd zadecydował konfiskacie mienia. Krótko potem rozbiórce uległ reprezentacyjny pałac przy pl. Małachowskiego (ostoja warszawskiej cyganerii). Dziś stoi tam hotel Victoria. Jest co prawda dwór w Strugach, ale poza nim już nic, prócz kilkudziesięciu zdjęć i paru „drobiazgów”, pamiętających wiek XIX odznaczeń i orderów, które rodzina zdążyła przekazać Muzeum Historycznemu m. st. Warszawy.
Mamy rok 2015, gdzie dziś jest Kronenberg? Nie ma go na pewno w żadnej z nazw ulic czy placów, nawet w Warszawie, choć jej rozwoju przyczynił się jak nikt inny. I nie ma po Leopoldzie prawie śladu w polskiej kinematografii, mimo że jego biografia to materiał na co najmniej kilka scenariuszy filmowych. Prawie, bo w 1998 powstał krótki fabularyzowany dokument „Labor znaczy praca”. Rok 2012 ogłoszony został przez Sejm Rokiem Janusza Korczaka, Józefa Ignacego Kraszewskiego i ks. Piotra Skargi. Warto było pamiętać też przy tej okazji też o Kronenbergu, ale zapomnieli wszyscy, bo nie zdarzyło mi się przeczytać o tym fakcie w żadnym z artykułów w prasie drukowanej (i nie tylko)…